Tegoroczna sytuacja była zaskoczeniem dla wszystkich.
Dla nas był to moment tuż po narodzeniu Józia – naszego drugiego dziecka. Akurat z narodzinami mieliśmy dużo szczęścia, choć obawiałam się samotnego porodu, bo Mateusz z Jasiem chorowali cały styczeń. Na szczęście w końcu udało się dojść do zdrowia i zjawić się wspólnie w szpitalu w połowie lutego. Potem były 2 tygodnie dla nas. Przekonała nas zachęta na szkole rodzenia, by przeżyć te dwa tygodnie sami, we czworo, by móc spróbować poradzić sobie w jakże nowej dla każdego z nas sytuacji.
To był bardzo dobry czas! Taka nasza mała „kwarantanna”.
Nie wiedzieliśmy jednak, że niedługo przyjdzie nam się zamknąć w domu na dłużej… Mateusz wrócił do pracy, chodził do niej 3 dni, a w czwartek zaczęła się już praca z domu.
Pamiętam, że jak Mateusz wrócił na te trzy dni do pracy, podeszłam do sytuacji pełna mobilizacji, chcąc spróbować, czy jestem wstanie zostać sama z dziećmi w domu. Oczywiście korzystałam z pomocy placu zabaw. I gdy trzeciego dnia byłam na placu zabaw z dwójką, zadzwoniła Siostra Cioteczna, mówiąc:
„rób zapasy, pod Kniaziewiczem (szpital w Łodzi) rozstawiają namioty… od piątku policja będzie na ulicach…”
Serio trochę napędziła mi stracha. Natychmiast zgarnęłam Jasia z huśtawki i popędziłam do domu. Jechałam tego dnia do śródmieścia do lekarza, więc przy okazji zrobiłam większe zakupy. Z myślą, że kolejne zrobię po prostu jak zwykle internetowo. I można powiedzieć, że od tej chwili zaczęła się jazda bez trzymanki. A był to zaledwie trzeci tydzień od porodu…
A więc ja w połogu. Noce z noworodkiem, nieraz naprawdę trudne. 2-letni brat, który nie rozumie, czemu nie wychodzimy z mieszkania. Tata, który niby jest w domu, ale być nie powinien, bo siedzi na telekonferencjach albo programuje, przy akompaniamencie płaczącego Józia, który śpi w tym samym pokoju, w którym wtedy stworzyliśmy sobie biuro.
I te cztery ściany, które zaczynają być już bardzo męczące…
Po dłuższym czasie Janek się przyzwyczaił. Nie lgnął już aż tak do komputera taty. Ale musieliśmy mu w tym jakoś pomóc. Pożyczyliśmy domową zjeżdżalnię od brata ciotecznego, jemu nie była aż tak potrzebna – miał na miejscu dziadków, więc było mu trochę raźniej.
Potem zawiesiliśmy huśtawkę. Jednak, jak to dziecko, szybko się tymi rzeczami znudził. Wymyślałam mu przeróżne zabawy, doświadczenia… Ale ja sama jestem człowiekiem i musiałam mieć choć chwilę dla siebie, o którą było trudno.
Były momenty trudne,
pełne strachu, który wtedy rozlał się na wszystkich. Trudne pod względem organizacyjnym, bo dostawy zakupów do domu były nieuchwytne. Trzeba było jechać do sklepu albo w trakcie drzemki jednego dziecka, albo późno w nocy. Pamiętam, jak przed świętami, gdy „Lidronki” otwarte były niemalże non-stop, Mateusz pojechał na zakupy o 2 w nocy – zszokowany zobaczył przed drzwiami wielką kolejkę. Mam ochotę napisać – ach, co to były za czasy!
W końcu udało mi się znaleźć dwa sklepy spożywcze, w których mogłam złożyć zamówienie online – z dowozem lub odbiorem na miejscu. W czerwcu na szczęście doczekałam się swojego warzywniaka pod blokiem! (luksus)
Były momenty trudne,
kiedy na samym wstępie zostaliśmy sami z przemianą kuchni, żeby móc normalnie funkcjonować. Jestem wdzięczna, że mogliśmy to zrobić, ale takie remonty samemu z dwójką dzieci to… hmm, no nie nazwałabym tego wesołym miasteczkiem.
Były momenty trudne,
bo człowiek chciał zwyczajnie odespać, chwilę pobyć w samotności, ale nie było takiej możliwości, a wspólne drzemki obu synów były wyjątkowo rzadkie – najczęściej wykorzystywaliśmy je na zakupy.
Był moment trudny,
gdy już odważyłam się wyjść z Jasiem na spacer, a ten usilnie chciał wejść na plac zabaw, który był zamknięty na kłódkę – naprawdę nie jest łatwo wytłumaczyć dziecku, że nie wejdziemy, bo nie można. Uratowała mnie wtedy ciemna chmura, oznaczająca zbliżającą się burzę, której Jaś się wystraszył, uciekliśmy szybko do domu.
Były momenty trudne,
gdy zamiast wizyty po połogu czekała mnie teleporada i musiała mi wystarczyć by poczuć się ok, uznać, że jestem zbadana.
Były momenty strachu
przed chorobą i ewentualnym szpitalem. Doświadczyliśmy jak niebezpieczny jest katar dla dziecka w pierwszych miesiącach życia i nie chcieliśmy mieć powtórki z rozrywki.
Były momenty chęci zmiany otoczenia
wtedy wzięliśmy się w garść, chcieliśmy sprzedać mieszkanie i kupić dom. Nawet znaleźliśmy bardzo fajny, dlatego wystawiliśmy ogłoszenie na sprzedaż naszego mieszkania. Jednak tamten dom sprzedał się szybciej, niż my działaliśmy. I póki co mieszkamy tam, gdzie zawsze, ale z ciągłymi marzeniami o domu i własnym podwórku.
Były momenty trudne,
bo żywiliśmy się dużo gotowcami. Naprawdę psychicznie i fizycznie nie było na wszystko siły. Dwoje dorosłych na dwójkę dzieci. Więc kuchnia gościła często niezbyt zdrowe, gotowe dania. Och, jak mi się wtedy marzył taki porządny domowy obiadek…
*zdjęcia przedstawiają gotowe dania na Święta Wielkanocne
Były momenty trudne,
gdy na wideokonferencjach Jaś chciał spotkać się z rodziną na żywo, a nie tylko przez ekran. Więc czasem woleliśmy nie dzwonić, by oszczędzić sobie późniejszych przeżyć małego Człowieka. A nieraz rozchodziło się nie o wideokonferencję, a chęć bawienia się komórką, zaś próby zabrania jej z rąk małego Człowieka nie kończyły się nigdy gromkimi brawami ani uśmiechem od ucha do ucha.
Były momenty trudne,
kiedy Józek miał skoki rozwojowe, a w tym samym czasie był jeszcze Jaś ze swoimi ważnymi potrzebami, praca i my, którzy też mieliśmy swoje potrzeby. Trzeba było to jakoś pogodzić.
Były też momenty, które nauczyły nas wdzięczności.
Trochę nauki dostrzegania, że jednak szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta.
Jasne, praca z domu była bardzo ciężka organizacyjnie, ale była możliwa, a były takie osoby, które codziennie na 8 godzin – a często i dłużej – musiały wyjść z domu, narażając się na ewentualne zarażenie.
I tak dzień w dzień.
Były osoby
w tej samej sytuacji, a z większą ilością dzieci niż my! A już najgorzej, gdy były to dzieci chodzące do szkoły! – szacunek!
Były też osoby,
które utraciły wtedy pracę i ciężko było im kupić nawet gotowce. Jestem więc nadal wdzięczna, że mieliśmy co jeść (a mój tata czasem podrzucał nam pod bramę ogórki małosolne lub inne łakocie).
Były też osoby,
którym przyszło rodzić przy surowych obostrzeniach (sic!).
Przebywaliśmy w Polsce, w swoim domu, i nie musieliśmy czekać na powrót zza granicy, a w takiej sytuacji znalazła się moja Mama.
Mieliśmy dostępny balkon, dość spory, choć czasem i tego woleliśmy unikać, bo wyjście na balkon kończyło się płaczem Jasia, że chce wyjść na dwór bądź przejechać się elektrycznym autkiem sąsiadów, które było widać z naszego balkonu. Ale nadal był balkon, a niektórzy mieli tylko okno.
Mateusz mógł patrzeć codziennie, jak rozwija się Józek, co ominęło go, gdy Jasiu był mały. Praca 8 godzin dziennie plus dojazdy daje 10 godzin nieobecności w domu. Na pewno większość osób czytających to zna te realia.
Mogliśmy uczyć się siebie jako rodzina. Jeść wspólne posiłki, wcześniej rzadko się zdarzało. Ja nauczyłam się więcej odpuszczać sprzątanie – które nieraz nie było perfekcyjne, gotowanie – które nie zawsze było obiadkiem domowym czy limity na oglądanie bajek – które czasem trzeba było puścić.
I co najważniejsze – byliśmy wszyscy razem,
a ludzie chociażby mieszkający samotnie musieli zmierzyć się z nie lada wyzwaniem.
To, że od niedawna mamy samochód, a nie tułamy się autobusami i tramwajami, też było w tym czasie zbawienne, bo zakupy dało się zrobić szybciej i bez takiego dźwigania. A czasem, jak mieliśmy wszyscy dość mieszkania i siebie, to każdy siadał na swoim fotelu i jechaliśmy w siną dal (z prującymi się dziećmi z tyłu, ale zawsze była to jakaś odskocznia).
I dzięki temu dość trudnemu okresowi, gdy byliśmy zdani tylko na siebie, nauczyliśmy się w warunkach, jakie są, radzić sobie ze stresem. Stąd między innymi wziął się ten blog oraz filmiki na Tik Toku. Mogłoby się wydawać, że to tylko rozrywka, zbędna przy ciągłym braku czasu – ale dla nas był to jedyny ratunek, żeby nie zwariować i mieć odrobinę czasu tylko dla siebie, ze swoimi myślami czy pasjami.